W minionym okresie na łamach kieleckiego wydawnictwa „Made in Świętokrzyskie” ukazał się niezmiernie ciekawy artykuł o Marzenie Michałowskiej – Kowalik, właścicielce Stajni Artystycznej Marcinków w Gminie Żarnów. Przypominamy, iż p. Marzena jest przewodniczącą Gminnej Rady Działalności Pożytku Publicznego w Żarnowie, współorganizatorką wielu ciekawych inicjatyw w Naszej Gminie. Ponowna prezentacja interesującego tekstu na Jej temat, jest wyrazem naszej wdzięczności za to, co od lat bezinteresownie robi dla naszej małej społeczności. Każde Jej działanie promuje Naszą Gminę w regionie i w całym kraju oraz wzmacnia promocyjne działania naszego lokalnego samorządu.
„Made in Świętokrzyskie” od niedawna funkcjonuje na kieleckim rynku wydawniczym. Jest to magazyn life stylowy, m.in. o lokalnym biznesie, kulturze, modzie, wyjątkowych miejscach, a przede wszystkim o ludziach. Na łamach pisma, czytelnik może odkrywać często nieznane oblicze samych Kielc i Świętokrzyskiego (oraz terenach ościennych), a także przeczytać o osobach, którzy pielęgnują oryginalne pasje. Dziennikarzy inspirują postaci niezwykłe, głodne życia i tworzenia. Taką właśnie jest mieszkanka Marcinkowa w Gminie Żarnów, Marzena Michałowska – Kowalik.
Godnym podkreślenia jest fakt, iż wydawcą pisma „Made in Świętokrzyskie” jest Marcin Agatowski, prezes „Fundacja Możesz Więcej”, doskonale znany w Żarnowie, z racji licznych wspólnych przedsięwzięć, realizowanych we współpracy z samorządem Gminy Żarnów.
Wszyscy wiedzą, iż od kilkunastu lat w Naszej Gminie znakomicie funkcjonuje Stajnia Artystyczna „Marcinków”, której właścicielką jest Marzena Michałowska – Kowalik. Cieszymy się, ze w wydawnictwie zaprezentowano Jej sylwetkę, ze szczególnym uwzględnieniem wyjątkowych, unikalnych pasji i ogromnej ilości zasług oraz dokonań. Jej bardzo aktywna działalność w wyjątkowy sposób promuje Żarnów i Ziemię Żarnowską... W Marcinkowie znajduje się stadnina koni czystej krwi arabskiej oraz gospodarstwo agroturystyczne, zrzeszone w elitarnej sieci zagród edukacyjnych w Polsce. Właścicielka realizuje liczne programy edukacyjne dla różnych grup społecznych z różnych regionów naszego kraju. W każdym roku dla dzieci i młodzieży organizuje „Ferie z pasją” i „Wakacje z pasją”. Jest prawdziwym ambasadorem naszej Ziemi Żarnowskiej. W posiadłości Marzeny Michałowskiej – Kowalik znajduje się piękna kameralna sala koncertowa ze sceną, w której bardzo często organizowane są koncerty artystyczne. W gospodarstwie istnieje m.in. edukacyjna ścieżka artystyczno – przyrodnicza, ciesząca się zainteresowaniem licznych turystów. Marzena Michałowska – Kowalik stale współpracuje ze środowiskiem lokalnym gminy, za co bardzo serdecznie dziękujemy...
Z Marzeną Michałowską – Kowalik bardzo interesujący i ciekawy wywiad przeprowadziła Agnieszka Kozłowska – Piasta, a zdjęcia wykonał Mateusz Wolski. Zachęcamy zatem do lektury, naprawdę warto…
Przedsionek raju, czyli kultura w stajni
Marcinków – niewielka wieś w gminie Żarnów w powiecie opoczyńskim, w której mieszka niespełna 100 osób. Po ostatniej reformie administracyjnej trafiła do województwa łódzkiego, choć historycznie, kulturowo bliżej jej do Świętokrzyskiego. Posadowiona na piaskowcu i otoczona pięknymi lasami kryje miejsce magiczne – Stajnię Artystyczną Marcinków – w którym kultura jest najbardziej naturalna, a natura najbardziej kulturalna na świecie.
To miejsce od podstaw, własnymi rękami stworzyła Marzena Michałowska – Kowalik, najpierw z mężem, a po jego śmierci już całkowicie samodzielnie i niezależnie. Dzięki temu dziś może być dumna z przestrzeni, w której dwie, bardzo odległe pasje: miłość do koni arabskich oraz fascynacja kulturą i sztuką, współistnieją w pełnej symbiozie i to już od 10 lat. Huczny, dwudniowy jubileusz Stajni Artystycznej odbył się pod koniec listopada. Chwilę później wybraliśmy się do Marcinkowa, by poznać, zrozumieć fenomen i choć przez chwilę pobyć w tym… przedsionku raju.
Do stajni prowadzi wąska, gruntowa droga. Po jednej stronie wiekowe drzewa, po drugiej – pole. W oddali widać wspaniały drewniany dom na kamiennej podmurówce. Jesteśmy na miejscu. Gromkim szczekaniem przywitało nas stadko przygarniętych psów. Podwórko otaczają stylowe zabudowania: dwie stajnie, stodoła. Za nimi bezkresny wybieg dla koni. Dookoła pełno drzew i krzewów, które – ze względu na porę roku i niewiedzę „miastowych” – trudno rozpoznać. Pełna energii i uśmiechnięta od ucha do ucha właścicielka, zaprasza nas do domu. Wewnątrz kominek, stylowe meble, pełno obrazów, porcelany, bibelotów. Przytulnie, ciepło i… z duszą. Pijemy herbatę, zajadamy się ciastem i rozmawiamy, co chwilę przerywając, bo a to telefon zadzwoni, a to ktoś w gości wpadnie, a to trzeba komuś coś zlecić.
Działasz w Marcinkowie pełną parą już 10 lat, gratuluję jubileuszu. Wcześniej byłaś kierowniczką impresariatu w Kieleckim Centrum Kultury. Dlaczego uciekłaś z Kielc?
Nie uciekłam. Mieszkanie na wsi było moim życiowym marzeniem. Wychowałam się w mieście, wieś znałam głównie z obrazków, literatury, kilku pobytów w dzieciństwie, a mimo to zawsze wiedziałam, że chcę mieszkać na wsi. Niestety, nie odziedziczyłam żadnej chałupy po dziadkach, pozostawało kupno. Na realizację naszego marzenia zarabialiśmy z mężem za granicą, w Anglii, potem w Szwecji. Długo też szukaliśmy odpowiedniego miejsca. Świętokrzyskie gospodarstwa to wąskie paski ziemi, a my chcieliśmy coś większego, z duszą, wielkimi drzewami, bo szansa, że urosną za naszego życia była niewielka. Mąż pojechał na kolejny kontrakt, a ja w tym czasie obejrzałam 50-60 gospodarstw rolnych, coraz dalej od Kielc…
I się udało?
Marcinków trafił się zupełnie przypadkiem. Kolega z pracy miał do sprzedania ziemię po ojcu pod Opocznem. Niegdyś było to duże gospodarstwo, rozparcelowane najpierw w XX-leciu międzywojennym, a potem po wojnie z powodu reformy rolnej. Zobaczyłam je we wrześniu. Miałam kłopot, by tu dojechać, bo chaszcze były wyższe od mojego samochodu. Nie prezentowało się najlepiej. Dom zawalony, podobnie jak stodoła, komórki w ruinie, wszystko zarośnięte pokrzywami większymi od człowieka, wszędzie śmieci, potłuczone butelki. Mimo to uznałam, że to jest właśnie to – piękna przeszłość tego miejsca, związana z dobrymi, szlachetnymi ludźmi, z partyzantami AK, ze zwierzętami – ostatni właściciel był uznanym, szanowanym weterynarzem… Teraz do mnie należy prawie 25 ha.
Od czego zaczęliście?
Ziemię kupiliśmy w 2002 roku. Na początku trzeba było wszystko posprzątać. Budowę zaczęliśmy w 2005 r. od małej stajni, która teraz jest salą koncertową. Najpierw w Marcinkowie zamieszkały nasze araby pod opieką wynajętego człowieka. Jednak takie zarządzanie na odległość nie dawało satysfakcji.
I to wtedy porzuciłaś Kielce?
Liczyłam, że mimo mieszkania na wsi, dalej będę zajmować się kulturą, pracować w zawodzie, dojeżdżając do miasta. Wytrzymałam trzy miesiące. Starsza córka poszła na studia, a młodsza mogła już chodzić do podstawówki, więc się przeprowadziłam. Mąż był wtedy za granicą. Zrezygnowałam z pracy w KCK. Uznałam, że już tam jestem za długo, że pora coś zmienić, a poza tym moje marzenia o życiu bliższym natury nie dawały mi spokoju. Zostawiłam więc miasto, pracę. Bez żalu.
Rozumiem, że ten piękny dom już wtedy istniał?
Początkowo nie… Dom, który tu stał, nie nadawał się do zamieszkania, zawalone stropy, dziury w dachu… Obok stodoły jest niewielki kamienny budynek, który nazywam ogrodniczkiem – tam mieszkaliśmy. Zupełnie surowe warunki. To było lato, więc dużo rzeczy nam wtedy nie przeszkadzało. Dom powstawał długo – złożony jest z dwóch starych budynków z bali, przywiezionych z Baryczy. Przy budowie zostały wykorzystane duże płyty piaskowca, które były schodami w starym domu. Chciałam w ten sposób zachować ciągłość tego siedliska. Na belce w kuchni mamy nawet datę zakończenia budowy jednej z chałup – 1947 rok. Nie zależało mi na luksusie, nowoczesności – chciałam, żeby mój dom miał klimat, żeby miał przeszłość, zakorzenienie w tradycji…
Ale gospodarstwo to nie tylko stajnia i dom.
Gospodarstwo to przede wszystkim ziemia i zwierzęta. Ale jeśli pytasz o infrastrukturę – zbudowaliśmy drugą, dużą stajnię, wykopałam staw i teraz mam ich cztery, zrobiłam grillowisko w miejscu po zawalonym budynku gospodarczym, ścieżkę edukacyjną. Korzystałam z dotacji unijnych. Po 10 latach mam prawo do satysfakcji, choć wiele osób chyba powątpiewało w moją wizję współistnienia kultury i natury. Drzewa i krzewy pięknie kwitną wiosną, hodowla koni się rozwija, koncerty i warsztaty odbywają się coraz częściej – więc chyba jednak mi się udało (śmiech).
A co tutaj robisz na co dzień?
Rytm dnia wyznaczają zwierzęta, a trochę ich mamy. Przede wszystkim konie arabskie, ale także dwa kuce szetlandzkie i konik polski. Na chwilę obecną 13 koni. Mamy 7 kóz, 4 kozły, gromadę przygarniętych psów i kotów, królicę, a w domu świnkę morską. W sumie około 40 zwierzaków. Karmienie, sprzątanie, lonżowanie, dojenie kóz, spacery z psami, zajmują każdego dnia kilka godzin. Zimą jest więcej pracy w stajni, latem dochodzą sianokosy, żniwa. Sezon turystyczny zaczyna się około kwietnia, przyjeżdżają wycieczki, goście – trzeba się nimi zająć.
A Ty to wszystko potrafisz? Przecież jesteś teatrologiem.
Sztaudynger pisał, że „najlepszą z Muz bywa mus”. Zaczynałam z mężem, ale bardzo szybko zostałam sama i musiałam sobie poradzić. Mąż był wykształconym rolnikiem i hodowcą koni z zasługami i umiejętnościami, a ja wiedziałam tyle, co od niego. Kozę zobaczyłam z bliska, dopiero jak ją przygarnęłam. Lusia nauczona była chodzenia przy nodze jak pies. A dziś kozy doję, robię twarogi, pomagam przy narodzinach zarówno źrebiąt, jak i kózek. Mam pana do pomocy, ale ten zajmuje się głównie pracą w polu, naprawami i maszynami rolniczymi. Na moje pustkowie często zaglądają dziki, więc mam ciągle zryte pastwiska dla koni. No i mamy kilka żeremi bobrów, a te też nie patrzą, co podgryzają. Sianokosy robimy od razu na 8-9 ha. To pracowity i wesoły czas, bo do pomocy zgłaszają się uczniowie ze szkółki jeździeckiej. Kończymy dzień wspólną kolacją na tarasie – kto choć raz brał udział w udanych sianokosach wie, jaka to radość.
Ale to przecież nie wszystko, co tutaj robisz.
Dodatkowo prowadzę agroturystykę. Należę do Ogólnopolskiej Sieci Zagród Edukacyjnych, więc przyjmuję także wycieczki szkolne. Można u mnie jeździć konno, fotografować, malować, rysować, muzykować, pleść, tkać, wycinać. Zajęcia artystyczne prowadzą zaprzyjaźnieni artyści czy twórcy ludowi. Co roku organizuję też akcję letnią i zimową dla dzieci z gminy. Rocznie odwiedza Marcinków około 2 tys. ludzi, więc na takie małe gospodarstwo w lesie, to chyba nie jest mało. Zrobiłam quest, mam ścieżkę przyrodniczą, pokazuję żeremia bobrów, rośliny. Ścieżka liczy pięć tablic edukacyjnych, opracowanych przez botanika z Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Eugeniusza Dubiela. W ten sposób staramy się rozbudzać wrażliwość i uczyć patrzenia z zaciekawieniem, bo dzieciaki i ich opiekunowie często mało o przyrodzie wiedzą. Pamiętam jedną wycieczkę z Warszawy, gdy pani zawołała uczniów, by przyszły zobaczyć baranka. Tym barankiem był mój… wielki kozioł (śmiech).
W Marcinkowie organizujesz jeszcze koncerty, wystawy…
W założeniu Marcinków miał być przestrzenią dla sztuki i kultury, wpisaną w naturę, w przyrodę. Artyści, którzy przyjeżdżają pierwszy raz, bywają zaskoczeni. Pewnie nawet się zastanawiają, czy ktoś przyjedzie ich posłuchać. W takie dni koncertowe, które w Marcinkowie są świętem, siadamy do obiadu. Czasami w żartach zdarza mi się usłyszeć „Jesteśmy najedzeni, rozleniwieni, jest cudnie – nie idziemy na scenę”. A później jednak idą i grają jakby to była scena Teatru Wielkiego. Po koncertach spotykają się z publicznością, jest czas na rozmowy, zachwyty, zdjęcia „na ściance”. W sprawach artystycznych decyduję sama. Mam ten luksus, bo to moje miejsce.
Kto u Ciebie występuje?
Zaczęło się od wizyt moich przyjaciół z Piwnicy pod Baranami – Piotra „Kuby” Kubowicza, Kamili Klimczak, Beaty Czerneckiej. Z czasem okazało się, że tych przyjaciół mam coraz więcej. Informacje o Stajni Artystycznej poszły w świat i nie mam problemów z zaproszeniem wykonawców. Warunkiem wystąpienia w Marcinkowie jest powód, dla którego chce się tu przyjechać. Chęć spotkania z ludźmi i podzielenia się swoją sztuką musi być ważniejsza niż honorarium. Większość artystów potem wraca, bo lubią atmosferę, tę stajnię z końmi, te pola, bezdroża, naturę i przede wszystkim moją publiczność. Pokazuję artystów z innych kultur, wyznań, choć nie ukrywam, czasami się zastanawiam, jak to moi sąsiedzi ocenią. Niepokój wzbudził np. chór prawosławny, martwiłam się także, jak zostaną przyjęte pieśni w jidysz, bo Żarnów przed wojną był żydowskim miasteczkiem. Pokazuję inne artystyczne przestrzenie. Nikt nie wiedział, co to muzyka fado, a gdy Kinga Rataj już u mnie wystąpiła, na życzenie publiczności musiałam koncert powtórzyć. Ten sezon rozpoczynał koncert Żydów sefardyjskich w wykonaniu Uli Makosz z zespołem. Na jubileusz zaszalałam, sprowadziłam Michaela Jonesa, w którego żyłach płynie krew i hinduska, i ukraińska, i walijska oraz Syryjczyka Wassima Ibrahima. Był Andrzej Róg ze spektaklem „Kamień na kamieniu” według Myśliwskiego. Śpiewała Hanka Wójciak z kapelą, był Adam Strug, Mirek Czyżykiewicz, Agnieszka Grochowicz… Dużo tych nazwisk i imprez mogłabym wymieniać… Odkrywam przed swoimi widzami inny świat. Nic nie muszę. Robię to, bo chcę.
Prowadzisz teraz zupełnie inne życie.
Gdy się tutaj znalazłam, to jakbym uczyła się życia od początku. Czasem była to walka z żywiołem. Przeżyłam tu trąbę powietrzną. Na szczęście nie naruszyła budynków, ale przed domem wyłamała mi 30 proc. drzew. Przeżyłam ulewę taką, że zalało mi stajnię, siodlarnię, paszarkę. Ubiegłoroczna susza też dała się we znaki. Ale są i mniejsze problemy: drzewo zwali się na drogę, uciekną konie czy koziołki. Walka z przyrodą, z przeciwnościami losu niesamowicie człowieka hartuje. To jakby nowe, drugie życie.
To jakie ono jest, to Twoje nowe życie? Pełne trosk, problemów czy raczej radości?
Poczucie sensu życia daje mi praca, również ta ciężka, fizyczna, opieka nad zwierzętami i kontakt z ludźmi – gośćmi, sąsiadami, młodzieżą. Gdy 8,5 roku temu po śmierci męża zostałam ze wszystkim sama – gospodarstwem, kredytami, zwierzętami, dwójką uczących się dzieci – zadawałam sobie pytanie, czy podołam. Z racji tych smutnych doświadczeń już wiem, że plany można robić, ale czasami los potrafi je mocno pokrzyżować. Jest we mnie mieszanka katastrofizmu i nieokiełzanej radości życia. Moja filozofia życiowa mówi mi, że liczy się tylko ta chwila – tu i teraz. Gdy nagle odszedł mój mąż, moje córki stanęły przy mnie murem, wspólnie podjęłyśmy decyzję, że spróbujemy same dać sobie radę. Wtedy przekonałam się, ilu wspaniałych ludzi mam wokół siebie. Przyjaciół, którzy wytrwale mi sekundują. W najtrudniejszych chwilach zawsze miałam na kogo liczyć. Dodatkowo zmotywowały mnie zwierzęta. Kot sobie poradzi, ale resztę „gadziny” musisz nakarmić. Tu nie jest ważne, czy ty masz chandrę, depresję, zły dzień, i tak musisz wstać i zająć się inwentarzem. Przyznam się, że to najlepsza terapia. Nie mam stanów depresyjnych. Co najwyżej lenistwa (śmiech). Wiem jedno, Marcinków to absolutnie moje miejsce na ziemi.
Ciągle rozmawiamy o zwierzętach, gospodarstwie. Po co Ci ta kultura?
Żyjąc tutaj uświadomiłam sobie, jak niewiele nam trzeba do życia. Nasze potrzeby są sztucznie napompowane i rozbudzane. Lubię mieć dobry samochód, bo to moje bezpieczeństwo. Lubię mieszkać jak mieszkam, bo tu spędzam wiele czasu, więc chcę się dobrze czuć. Zresztą całe wyposażenie mojego domu to pamiątki rodzinne i te z podróży, podarunki od przyjaciół, ja od dawna niczego nie kupuję. Czuję nieustanny zachwyt nad przyrodą, w ogrodzie zasadziłam prawie 300 gatunków roślin. Poza tym muszę zapewnić wszystko zwierzętom. I co jeszcze? Coś na grzbiet i coś do zjedzenia, ale nie musi być wyszukane. Im bardziej wykwintne, tym człowiek bardziej spaskudzony. W żywieniu doceniam prostotę. No fakt, potrzebuję jeszcze kultury i sztuki. Mogłabym się obyć bez tej sali, koncertów, działań, ale chyba nie chcę. Dla mnie w kulturze chodzi o spotkanie z człowiekiem, ta chwila jest jedyna i niepowtarzalna. Wtedy jest magia, moi goście wytwarzają dobrą energię – ona jest w Marcinkowie odczuwalna.
Mówiąc goście myślisz o artystach?
O artystach, ale nie tylko, o mojej publiczności, o gościach w agroturystyce… Każdy z nich zostawia tu cząstkę siebie. Czasem przyjeżdżają do mnie ludzie, którzy chcą przewartościować sobie pewne rzeczy, odzyskać równowagę. Proste życie w Marcinkowie działa terapeutycznie. Po tych kilku latach z naszą Stajnią związanych jest wiele dobrych, wspaniałych osób. Pan Grzegorz, który gdy spędza u mnie urlop, skoro świt idzie do stajni, by wyczyścić konie. Przyjeżdżają nastolatki, które w domu nawet śmieci nie wyrzucą, a tutaj myją okna w stajni, opiekują się psami, pomagają w polu. Pani Irenka, która zawsze wypatrzy źle podcięty krzew, i pyta, czy może poprawić… W 2011 roku, po trąbie powietrznej zupełnie odcięło mnie od świata, droga była zablokowana przewróconymi drzewami, ogród zniszczony, wszędzie walały się gałęzie, prądu nie miałam przez tydzień. Jeszcze tego samego dnia rozdzwonił się telefon, czy jesteśmy całe, czy zwierzętom nic się nie stało. Następnego dnia pojawiło się z 16 osób, by pomóc mi wszystko uprzątnąć i to w strugach deszczu, który wtedy padał dwa dni. Koczowali na podłodze, myli się w zimnej wodzie, bo ogrzewanie nie działało, pracowali w obejściu bez odpoczynku. Doświadczyłam wówczas tyle życzliwości od ludzi…
Czy ten Twój raj na ziemi jest już skończony?
Żyję tym, co dzieje się dziś, ale mam swoje plany. Razem z córką przygotowujemy Dzień Dziecka – przy finansowym wsparciu uzyskanym w Lokalnej Grupie Działania „U źródeł” w Modliszewicach. Następnie – wakacje z teatrem lalkowym Marka Żyły i lokalnymi legendami. Zbliża się wiosna – po jesieni i zimie czeka nas dużo napraw. Muszę ucywilizować kolejne fragmenty mojej posiadłości, może przedłużyć trasę ścieżki przyrodniczej. Planujemy rozbudowę – kolejny dom dla gości, w dalekiej przyszłości hala. Wierzę, że ten nasz Marcinków stanie się rodzinnym biznesem. Może z Gdańska wróci starsza córka Marcelina, która zna kilka języków obcych i zajmie się gośćmi zagranicznymi, bo zdarzają się coraz częściej? Młodsza Matylda ma fantastyczne podejście i cierpliwość do zwierząt. Ukończyła Technikum Hodowli Koni w Janowie Podlaskim, ma uprawnienia hipoterapeutyczne, a teraz zaczęła studia zootechniczne na SGGW. Czuję, że to ona przejmie pałeczkę, przynajmniej w dziedzinie hodowli koni. Wtedy zajmę się tylko kulturą, a ona – stajnią i zwierzętami. Nie chcę, by Marcinków był skończony, bo co wtedy będę robić? Jestem człowiekiem „w drodze”, może czasem gubię ścieżki i błądzę, ale interesuje mnie podążanie do celu i wszystko to, czego po drodze mogę się nauczyć i doświadczyć.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad pochodzi ze strony http://madeinswietokrzyskie.pl/przedsionek-raju-czyli-kultura-w-stajni